czwartek, 21 maja 2015

Rozdział siódmy

Jestem zamknięta w małym pokoju. Ściany są białe, łóżko jest białe, moje ubranie jest białe wszystko jest białe. Podbiegam zrozpaczona do drzwi, kopię, krzyczę i drapię.
Jestem szalona, jestem szalona, jestem szalona.
Inni w końcu to zauważyli, straciłam rozum i rodzice zamknęli mnie w szpitalu psychiatrycznym. Klapka w drzwiach się przesuwa i moim oczom ukazuje się starsza kobieta ze znudzoną miną.
- Proszę się uspokoić albo podam pani zastrzyk.
- Gdzie ja jestem? Co się stało? – Słowa wylatują z moich ust jak pociski.
- Zaraz przyjdzie do pani lekarz i wszystko pani opowie, a teraz proszę się uspokoić.
Trzask. Klapka się zamyka.
Mam się uspokoić. Spokój. Mam być uspokojona. Chodzę z jednego końca małego pokoju na drugi. Nie ma okna, drzwi są zamknięte, ściany zaraz mnie zmiażdżą i zabraknie mi powietrza. Ale mam być spokojna. Nie mam czym oddychać, zaraz się uduszę.
Nie, muszę być spokojna, zaraz przyjdzie lekarz i wszystko mi wyjaśni, wypuści mnie z tej klatki.
Zostałam uwięziona. Na zawsze. Spada na mnie sto noży, które czuje wyraźnie na mojej skórze. Nigdy mnie nie wypuszczą, jestem wariatką i zostanę tu na zawsze.
Zwijam się w kłębek i leżę nieruchomo na podłodze. Zaciskam powieki, moje dłonie krzyżuję na piersi, bo boję się, że mam zaraz spadnie na mnie sufit. Jest tak mało powietrza, ściany zaraz mnie zmiażdżą.
Jestem szalona, szalona, szalona.
Chcę krzyczeć, ale mój głos wyszedł razem z odwagą.
Strasznie mi zimno, więc kulę się jeszcze bardziej. Wiatr lekko muska moją skórę, jest zimny.
Zaraz, wiatr?
Otwieram oczy. Leżę na trawniku pod nieznanym mi domem. Jest noc, jest zima, a ja mam na sobie jedynie piżamę i jestem boso. Odwracam się próbując znaleźć nazwę ulicy i widzę jego: stoi i patrzy na mnie z zatroskaną miną. Bez słowa podbiega i zakłada mi swoją kurtkę. Za nim przychodzi czarnowłosy chłopak, który mnie podnosi, nie wiem co się stało, gdzie jestem i jak się tu znalazłam.
Po chwili siedzę na kanapie, w ręku trzymam kubek z gorącą herbatą, na ramiona zarzucono mi koc. Nikt nic nie mówi. Regulus stoi oparty o kominek, a jego towarzysz chodzi w tę i z powrotem, zastanawiając się nad czymś gorączkowo. W końcu nie wytrzymuję i pytam:
- Co tu się dzieje?
Cisza.
- Co ja tu robię?
Cisza.
- Co się stało?
Chrząknięcie.
- Powiedz co pamiętasz – zaproponował Regulus.
- Widziałam jak walczycie z demonem – wyparowałam zanim zdążyłam ugryźć się w język. – Potem byłam w domu, w szkole, znowu w domu, a teraz jestem tutaj. Nie wiem co jest prawdziwe.
- To się nazywa świadomy sen – odpowiada, a ja czuję jak napinają mi się mięśnie. Jestem szalona.
- Jestem szalona – mówię.
- Nie, nie jesteś – pociesza mnie Regulus, uśmiechając się delikatnie. Siada na kanapie i delikatnie chwyta mnie za rękę. Jego uścisk jest zimny, czuję jakbym dotykała śniegu.
- Musisz po prostu odróżnić sen od rzeczywistości – kontynuuje.
- Jak? – Słyszę swój chropowaty głos.
- Są trzy doskonałe sposoby – włącza się do rozmowy nieznajomy. – Pierwszy: patrz na zegarek, jeśli ma więcej wskazówek, lub zamiast liczb są znaki – śnisz.
- Drugi – wchodzi mi w słowo Regulus – popatrz w lustro, jeśli twoje odbicie jest rozmazane – śnisz.
- Trzeci – chłopak na chwile przystaje – zrań się, jeśli twoja krew ma inny kolor i nie odczuwasz bólu – śnisz.
Zapada cisza, ale ja słyszę w swojej głowie miliony uderzeń, wybuchów i trzasków.
- To mój brat Cefeusz – mówi cicho Regulus.
Kolejny gwiazdozbiór, tuż obok drogi mlecznej. Tak bardzo chciałabym teraz spojrzeć w niebo.

Budzę się rano w swoim łóżku i wszystko wygląda zupełnie normalnie. Rano przy śniadaniu dostaję uśmiech mamy i złośliwą uwagę od Agnieszki. Czuję jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie, w szkole głosy odbijają się od ścian jak  kauczuk. Podchodzę do ławki Regulusa, który macha do mnie na przywitanie. Niepewnie siadam na krawędzi mojego krzesła i patrzę na zegarek. Cztery wskazówki poruszają się w przeciwnych kierunkach.
Śnię. Nie wiem od jak dawna i nie wiem jak się obudzić. Czuję lodowatą dłoń na swoim ramieniu.
- Marlena, jestem tu z tobą, wszystko będzie dobrze.  – Odwracam głowę i widzę Regulusa. W jego oczach tańszą czerwone iskry, uśmiecha się.
- Ty nie istniejesz – mówię. – Prawdziwe czy nieprawdziwe?
- Nieprawdziwe. Rozgryziemy to razem, ale musisz się najpierw obudzić.
Szarpnięcie, krzyk i zalane słońcem pomieszczenie. W końcu się budzę.



czwartek, 23 kwietnia 2015

Rozdział szósty

Wszechświat to wszystko to, co jest fizyczne, czyli przestrzeń i czas, wszelkie formy materii oraz energii, prawa fizyki wraz ze stałymi fizycznymi. Jego nieskończoność i piękno od zawsze mnie fascynowały, toteż nic dziwnego, że moją absolutną idolką jest Walentina Tiereszkowa, która była pierwszą kobietą w kosmosie. Miała zostać tkaczką, a mimo to, nie mając żadnego doświadczenia i wiedzy wysłała list, który odmienił jej życie i dzięki temu spędziła prawie trzy cudowne doby, okrążając Ziemię czterdzieści osiem razy. Wierzę, że i mnie się uda, chociaż jak patrzę na moje zadanie domowe z fizyki, opuszczają mnie resztki nadziei.
Wszyscy już śpią, a ja próbuję dokończyć obliczenia, które nagle nie mają żadnego sensu, przekreśliłam wszystko i zerknęłam na księżyc. Bezchmurne niebo odsłaniało kilka gwiazd, co zdarzało się bardzo rzadko w środku miasta. Nie musiałam się długo namyślać, chwyciłam kurtkę, założyłam buty i już po chwili byłam na dworze.
Uciekałam nocami zawsze, kiedy mogłam popatrzeć na gwiazdy. Podobno w niektórych miejscach można zobaczyć drogę mleczną, ale mi nigdy nie było dane dostąpić tego zaszczytu.
Powietrze było mroźne i szczypało mnie w policzki, przyspieszyłam więc kroku, kierując się na swoją polanę. Było to niewielkie wzniesienie tuż przy parku, gdzie od czasu do czasu siadałam na barierce, wybudowanej tam zapewne w jakimś celu, który został zgubiony po drodze.
Wypatrywałam na niebie kawałków konstelacji, kiedy mój wzrok przykuły dwie postacie zmierzające w moim kierunku. Automatycznie kucnęłam i przeszłam na czworakach to pobliskiego krzewu. Obserwowałam jak chłopcy wchodzą do góry i śmieją się z jakiegoś żartu. Jeden z nich trzymał w ręce niewielkich rozmiarów pudełko. Oparli się o barierkę, dyskutując zawzięcie, a ja nie wiedziałam co zrobić. Po chwili księżyc rzucił wąskie światło na polanę i dostrzegłam, że jeden z nich ma czarne jak węgiel włosy i ciemną karnację, a drugi jest biały jak kreda z łysą głową.
Jęknęłam. Jak to możliwe, że Regulus tu przyszedł akurat w tym samym momencie co ja?
Nie miałam jednak czasu, aby się nad tym zastanowić, bo za nimi wyrosła olbrzymia, czarna postać. Kiedy ją dostrzegli, nieznani mi chłopak odepchnął Regulusa i dobył miesza, który tkwił u jego boku.
- Odsuń się – krzyczał.
- Nie pokonasz tego demona sam! – odpowiedział Regulus i podczas gdy ja stałam jak zahipnotyzowane, rozpoczęła się walka. Stwór był silny i przebiegły, atakował zajadle, kiedy nagle zatrzymał się i spojrzał prosto na mnie. Krzyknęłam i rzuciłam się do ucieczki, ale poczułam jak jego ciężar przygniata mnie do zimnej ziemi, nie mogłam się ruszyć, w dodatku traciłam przytomność.
Później pamiętam tylko kilka przebłysków: lodowate ręce ściskające mój nadgarstek, czerwono-szare oczy pełne zmartwienia, ciepłe ramiona podnoszące mnie do góry.

Prawdziwe, czy nieprawdziwe.
Obudziłam się z krzykiem, który obudził Agnieszkę. Nieprawdziwe.
- Zwariowałaś – odpowiedziała, wracając do snu, a ja pobiegłam do łazienki. Czułam się wyczerpana,w  dodatku spałam w ubraniu. Nic nie pamiętałam, chociaż…
Nie, to nieprawda. Próbowałam się uspokoić, ale nie zasnęłam już. Kiedy zakładałam piżamę zauważyłam zadrapanie na moim kolanie.
Prawdziwe.

Kiedy znalazłam się w szkole byłam zupełnie pewna, że zwariowałam. Wszechświat jakby wykluczał mnie ze swoich granic. Usiadłam bez słowa w swojej ławce, nie patrząc na Regulusa. Wstyd mi było, że śnił mi się poprzedniej nocy. Przez chwilę nic nie mówiliśmy, a potem on nagle zapytał:
- Jak się czujesz?
- Tak jakoś, chyba okej - wymamrotałam zdziwiona, czując jak zimny pot spływa mi po czole.
- Miałaś ciężką noc to normalne.


Moje serce na chwilę się zatrzymało.


środa, 18 marca 2015

Rozdział piąty

Siedziałam na łóżku rodziców i wpatrywałam się bezmyślnie w okno, kiedy znikąd pojawił się złoty feniks. Jego piórka lśniły w słońcu i rozjaśniały pokój kolorami zachodzącego słońca.
- Pyszny sok marchewkowy, tato – szczebiotała uśmiechnięta Agnieszka, podczas gdy ja, nie mogłam oderwać wzroku od magicznego zwierzęcia.
- A jak wam minął dzień w szkole? – zapytał ojciec.
- Dobrze, dostałam nawet czwórkę z matmy – odpowiedziała Agnieszka.
- A tobie?
Piękny pomarańcz zmieszany z czerwienią, odbijał się od jego włosów, widziałam, jak porusza ustami, ale nic nie słyszałam.
Prawdziwe, czy nieprawdziwe?

- Marlena!
Wzięłam głęboki wdech, ale nie mogłam wypuścić powietrza.
- Obudź się!
- Tato – zaczęłam – przepraszam, ja…
- Wszystko z tobą w porządku?
- Tak, przysnęłam. – Rozejrzałam się dookoła. Siedziałyśmy z siostrą przy stole, popijając sok i jedząc obiad. Tata stał po środku w kuchennym fartuchu i przewracał przypalony naleśnik. To chyba moja wina.
- To jak było w szkole? – kontynuował.
- Dobrze, dobrze… mamy nowego chłopaka w klasie.
- O, trochę się spóźnił – zażartował.
- Miał nauczanie indywidualne.
- U nas też jedna taka dziewczyna miała indywidualne, bo chorowała na coś strasznego – zaczęła Agnieszka. – Raz ją widziałam, coś okropnego! Miała na skórze takie, jakieś bąble, masakra.
- Nie można tak mówić o innych – skarcił ją tata.
- Wiem, przepraszam – rzuciła skruszona, nie za bardzo się tym przejmując. – A co jest nie tak z tym waszym?
- Wszystko z nim w porządku – odpowiedziałam twardo, chociaż wiedziałam, że to nie prawda. Nie potrafiłam jednak odpowiedzieć, co mu dolega. Czasem wydawało mi się, że jest przybyszem z innej planety, dlatego tak mi przy nim zimno. Potem jednak budziłam się i waliłam pięściami w głowę, bo nie potrafiłam zrozumieć, czy to tylko sen.
- Wow, chętnie bym go zobaczyła – odpowiedziała Agnieszka, zupełnie jakby był dziwolągiem. Miałam serdecznie dość jej niestosownych komentarzy, ale tak rzadko widywałam tatę, że bardzo chciałam spędzić z nim to popołudnie. Tylko poniedziałki były nasze – zawsze robił naleśniki i świeże soki z owoców. Czasami ich nie lubiłam, ale i tak nic nie mówiłam, bo cieszyłam się na ten wspólnie spędzony czas.
Chwilę później do domu wróciła mama i wspólnie oglądaliśmy „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. Mama uwielbiała ten film i znaliśmy na pamięć wszystkie piosenki, więc wspólnie śpiewaliśmy, mocno kalecząc angielski.
Kiedy leżałam w łóżku, było mi smutno, że poniedziałek się skończył i muszę czekać cały tydzień na kolejne naleśniki, soki, filmy i rodziców.
Słyszałam jak oddech Agnieszki staje się miarowy, chyba już spała. Ja nie chciałam zasnąć. Nagle się bałam, że znowu będę musiała biegać, skakać i walczyć. Wiedziała, że to tylko sen, ale z drugiej strony, czułam jakbym miała dwa życia i sama nie wiem, które istniało. Po chwili uspokoiłam się. Wyrównałam oddech i powoli pozwoliłam zmęczeniu wziąć nade mną górę. Pojawiła się jeszcze ta wąska myśl, która odbiła się od mojego serca i poleciała w nieznane: Czy dzisiejszy dzień wydarzył się naprawdę?
Po chwili już mnie nie było.




niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział czwarty

Moje lewe ramię dosłownie zesztywniało. Próbowałam rozruszać zmarznięte palce, ale czułam napierający ze wszystkich stron chłód.
Prawdziwe czy nieprawdziwe?

Zadzwonił dzwonek, a ja wstałam jak poparzona i pobiegłam do kaloryfera. Natychmiast poczułam ciepłe iskierki, przebiegające moje ciało. Podkręciłam grzejnik na najwyższy poziom i wyszłam dopiero, kiedy pani Migdala warknęła, że musi zamknąć klasę.
Na korytarzu czułam się inaczej niż zwykle, ale przez długą chwilę nie mogłam zrozumieć dlaczego. Dopiero kiedy odezwała się do mnie Kinga, zrozumiałam – nie byłam już najdziwniejszą osobą w szkole.
- Strasznie ci współczuje – powiedziała troskliwie. – Przechodzą mnie takie ciarki, kiedy jest w pobliżu...
- Tak, strasznie dziwny typ – dołączył do rozmowy Jan.
- Wygląda jak wyjęty z „walking dead” – zaśmiał się Adam, ale nikt oprócz mnie nie zrozumiał jego żartu. Rzuciłam okiem w stronę samotnego chłopca. Miał na imię Regulus, tak samo jak najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze lwa. Była oddalona od Słońca o siedemdziesiąt osiem milionów lat świetlnych – może właśnie dlatego miał takie lodowate serce?
- Nigdy w życiu nie słyszałam o bardziej idiotycznym imieniu – rzuciła Kinga.
- Myślę, że jest piękne– odezwałam się niespodziewanie. Po wyrazie ich twarzy zrozumiałam, że nie ma sensu tego tłumaczyć.

- Mógłbym pożyczyć od ciebie zeszyty? – zapytał Regulus niskim głosem. - Chętnie bym je skserował, bo mimo prywatnych lekcji nadal mam zaległości.
- Jasne – odpowiedziałam i wręczyłam mu wszystkie swoje notatki.
- Przyniosę ci je popołudniu, żebyś mogła odrobić zadania domowe – dodał chłodno, nawet nie patrząc na mnie. Podałam mu swój adres, karcąc się w duchu, za takie postępowanie.
Nie mogłam jednak odmówić, bo pamiętałam, kiedy ja byłam chora i nikt mi nie chciał pożyczyć zeszytów. Tak okropnie się wtedy czułam. Teraz Regulus był na moim miejscu, a ja nie do końca potrafiłam się w tym odnaleźć.
Wyszłam ze szkoły z Kingą, Janem i Adamem, śmiejąc się, że moje notatki wrócą zamarznięte, co wydarzyło się po raz pierwszy w moim życiu - mam na myśli wychodzenie ze szkoły, a nie zamarznięte notatki ( w gimnazjum ktoś wyrzucił mój zeszyt przez okno w środku zimy i na prawdę zamarzł, zanim go znalazłam).
Kątem oka zobaczyłam Regulusa, wsiadającego do czarnego BMW. Na tle samochodu wydawał się jeszcze bledszy, a jego jasne ubrania wcale mu nie pomagały.
Westchnęłam i ruszyłam dalej w towarzystwie roześmianej grupy. Po chwili zostałam już tylko z Adamem i rozmowa się urwała. Szliśmy tak w milczeniu, aż w końcu powiedział:
- Wiem, że nie powinienem… - nie potrafił dokończyć, ale ja doskonale wiedziałam, co chce mi powiedzieć.
- To twój wybór – odpowiedziałam krótko.
- To nie tak, że wstydzę się tego, że czytam! – zaprotestował i zatrzymał się.
- A jak? – zapytałam i przez chwile wpatrywałam się w jego zielone oczy, które były puste niczym  zarośnięte chwastami jezioro. Odeszłam w milczeniu, zostawiając go samego ze swoimi myślami.
Po obiedzie, który składał się z zupy pomidorowej i kromki chleba, zaczęłam niespokojnie wyglądać przez okno. Moje obawy podwoiły się, kiedy Agnieszka z mamą oznajmiły, że idą na zakupy. Zostałam w domu sama, czekając na nieznajomego.
Równo o siedemnastej zadzwonił domofon. Otworzyłam, nie podnosząc nawet słuchawki. Poprawiłam swoje ogrodniczki i zacisnęłam ręce na szelkach.
Zapukał tak cicho, że gdybym nie stała tuż przy drzwiach, pewnie bym nie usłyszała.
- Cześć – przywitałam go nerwowo.
- Cześć - odpowiedział.
Cisza trwała zaledwie kilka sekund, a ja pierwszy raz zauważyłam jak białe ma rzęsy i brwi, że jego usta są duże, bladoróżowe, a oczy wcale nie są  szare, ponieważ w niektórych miejscach wpadają w czerwień.
Ale to nie kolor jego tęczówek przykuły moją uwagę, ale bijąca z nich mądrość i intensywność. Miałam wrażenie, że wpatruję się w niezwykły kosmos myśli i innowacji, pełen planet i nieodkrytych jeszcze konstelacji.
- Dziękuję – powiedział, wręczając mi zeszyty i wyszedł zostawiając mnie,  z bijącym niespokojnie sercem.





wtorek, 10 lutego 2015

Rozdział trzeci

Nie chciałam się obudzić - musiałam najpierw zmierzyć się z bazyliszkiem. Widziałam jego kły – lśniły tuż nade mną, kiedy olbrzymia paszcza zaczęła się zaciskać nad moją głową. Próbowałam jeszcze chwycić miecz, ale był za daleko. Skuliłam się na środku komnaty i czekałam na najgorsze. Wtedy Harry odepchnął mnie i rzucił się w stronę potwora. Zobaczyłam jak bestia rozrywa jego ramię, ciepłe strużki krwi spłynęły po moim policzku. „Nie” pomyślałam. Chwyciłam w dłonie miecz i rzuciłam go do góry. Wąż wypuścił Harrego i upadł na podłogę. Brakowało mu lewego oka, ale nadal był żywy, a teraz w dodatku wściekły.
- Uciekaj – krzyknął do mnie, ale ja musiałam go dobić.

- Marlena wstawaj wreszcie, bo się spóźnisz – głos mamy spadł na mnie niczym pocisk. Leżałam w swoim łóżku ciężką dysząc. Cała byłam mokra i wszystko mnie bolało. Wskoczyłam pod prysznic i dziesięć minut później stałam gotowa do wyjścia. Moja siostra potrzebowała jeszcze chwili, ja jednak jej nie słuchałam. Chwyciłam tost z serem i wyszłam na chłodne powietrze. Rześki wiatr odrazu obudził mnie z tego pięknego snu. Na policzku nadal czułam ciepłą, lepką krew, moje nogi bolały, tak jakbym przebiegła cała Komnatę Tajemnic.
Prawda czy nieprawda?

- Nie – przypomniałam sobie i westchnęłam.
Nauczyłam się kontrolować swoje sny trzy lata temu.  Na początku było to ciężkie zajęcie i oznaczało wiele nieprzespanych nocy. Teraz potrafiłam już całkowicie zatapiać się w światach, o jakich inni tylko marzą. Mogłam być gdziekolwiek chciałam i z kimkolwiek chciałam. Problem polegał na tym, że traciłam pewność, które rzeczy działy się w moim życiu naprawdę, a które nie. Sny były tak realne, tak rzeczywiste, iż potrafiłam dosłownie odczuwać ich skutki na swoim ciele. A skoro moje ciało i mój mózg to przeżywały,  dlaczego miało to być nieprawdziwe? 
Strzepnęłam z siebie tą myśl niczym piórko zaplątane gdzieś we włosach. Nigdy nikomu nie mówiłam o tym, jakie szaleństwo powoli mnie ogarnia. Najchętniej w ogóle bym się nie budziła.
Kontrolowanie snów było moim błogosławieństwem i przekleństwem.
Kiedy zajęłam swoje miejsce w ławce „kujonów” znowu poczułam się samotna. W tamtym świecie nigdy nie dopadały mnie podobne uczucia.
Ktoś rzucił we mnie papierkiem, ale nie zareagowałam. Siedziałam tak z rękoma opartymi o ławkę,  aż pojawiła się nasza wychowawczyni – stara ropucha.
- Siadać, ale już – wrzasnęła pani Migdala.
- Przecież jeszcze nie było dzwonka – zaprotestował wysoki chłopak o brązowych włosach. Miał chyba na imię Jan.
- Powiedziałam siadać – powtórzyła cierpliwie – i słuchać.
Po sali przebiegł szept niezadowolenia, bo oto właśnie okradziono nas z całych dwóch minut przerwy.
- Jak wiecie jest was w klasie dwudziestu ośmiu..
- Dwudziestu siedmiu – poprawiła ją Kinga, a ja westchnęłam. To samo uczyniła nasza wychowawczyni, jednak po chwili kontynuowała:
- Jedna osoba miała do tej pory nauczanie indywidualne. Zważając na jego lepszy stan zdrowia, rodzice postanowili, że rozpocznie zajęcia z nami. Za chwilę do nas dołączy, a ja was bardzo proszę o zachowanie powagi, kiedy się pojawi – nie chcę słyszeć śmiechów ani przezwisk. Macie go tolerować, pomagać i traktować jak najbardziej normalnie. Zrozumiano?
- Ta jest, prze pani – odrzekł chyba Jan, a reszta zachichotała. Wszyscy jednak zamilkli, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Pani Migdala wyszła na korytarz i wymieniła kilka uprzejmości z kimś, kogo nie mogliśmy widzieć. Potem w sali pojawił się on. Był bledszy niż kreda, chudszy niż patyczak i nadzwyczaj wysoki. Miał ogoloną głowę i niesamowicie jasne brwi oraz oczy, które były do tego stopnia szare, że wpadały niemal w biel.
Nikt się nie odezwał kiedy chłopak powoli przemierzał klasę. Uśmiechnął się lekko, ale szybko opuścił głowę. Po chwili pani Migdala weszła do środka i położyła rękę na jego ramieniu. Była niższa o kilka centymetrów, więc wyglądali dość komicznie. Szepnęła mu cos do ucha i oboje spojrzeli na mnie. Potem chłopak ruszył w moją stronę, a ja wydałam z siebie niekontrolowany pisk. Myślałam, że cała klasa wybuchnie śmiechem, wszyscy jednak mieli spuszczone głowy, zupełnie jakby chłopak mógł ich zabić wzrokiem. Przerażające oczy wlepione były we mnie i czułam się tak, jakby właśnie odkrywały moje najgłębsze myśli, jakby poznawał wszystkie tajemnice.
Kiedy usiadł koło mnie, poczułam zimny dreszcz, przebiegający przez moje ciało. Był tak chłodny, że dosłownie czułam jego lodowate serce.

Prawdziwe czy nieprawdziwe?

środa, 4 lutego 2015

Rozdział drugi

Pierwsze dni szkoły były takie same: programy na cały semestr, nowi nauczyciele i coraz większe przekonanie, że do końca życia zostanę sama. No cóż, przynajmniej tutaj - w końcu miałam swój sekret...
- Marlena! – krzyk mamy wyrwał mnie z zamyślenia. Była sobota i właśnie siedziałam z książką na parapecie, a w ręku trzymałam kubek z gorącą czekoladą i rozkoszowałam się dudnieniem kropel o szybę - mój idealny dzień..
- Marlena! – mama nie dawała za wygraną. Odłożyłam więc wszystko i wyszłam z pokoju rzucając zniesmaczone spojrzenie Agnieszce – mojej młodszej siostrze, z którą dzieliłam pokój. Nie miałyśmy ze sobą dobrych kontaktów, nasze rozmowy głównie sprowadzały się do kłótni o komputer: ja lubiłam go używać do wynajdywania nowych książek, blogów i czytania o gwiazdach - tych na niebie, a Agnieszka siedziała na facebooku, obgadywała wszystkich na czacie i przeglądała informacje o gwiazdach - tych z show biznesu. Przewróciła oczami na mój widok i wróciła do swoich zajęć, a ja ruszyłam do kuchni, gdzie siedziała mama z filiżanką parującej herbaty. To oznaczało tylko jedno...
- Musimy porozmawiać – powiedziała i wskazała mi krzesło.
Kiedyś musiała być ładną kobietą. Miała pociągłą twarz i piękne, błękitne oczy. Teraz jej buzia pokryła się zmarszczkami, ręce bliznami, a włosy siwizną. Pracowała w fabryce zabawek, gdzie często doznawała drobnych urazów. 
Taty jeszcze nie było. Warzywniak, w którym pracował, był otwarty codziennie, więc szef zgodził się jedynie na wolny poniedziałek, więc weekendy spędzałyśmy z mamą.
- Może od razu przejdziemy do rzeczy i ukrócisz mi tej udręki? – zaproponowałam.
- Mama Kingi powiedziała mi, że macie dzisiaj imprezę klasową – powinnam się była domyśleć, że o to chodzi.
- Dobrze wiesz, że nie poddaję się takim konwencjom społecznym.
- A ty dobrze wiesz, że powinnaś – odpowiedziała stanowczym tonem.
- Normalni rodzice zabraniają dzieciom uczestniczyć w masowych popijawach.
- Zobacz jaką jesteś szczęściarą! – odpowiedziała z przekąsem – Pojedziemy o 19, a o 21 cię odbiorę.
- Nie trzeba...to przecież dwie ulice stąd.
- Ależ nie ma problemu. No, lepiej się szykuj.
Szykuj... Niby jak mam się szykować? Otworzyłam szafę i odepchnęłam znajdujące się po lewej stronie ubrania Agnieszki. Wtedy zostało tylko kilka t-shirtów, dwie pary dżinsów, jedna zielona sukienka, czarna spódniczka z białą koszulą oraz ogrodniczki. Wiedziałam, że wyjście jest tylko jedno. Pół godziny później stałam przed lustrem i patrzyłam na siebie z obrzydzeniem. Sukienka sięgała lekko za kolana, była dopasowana w talii i lekko rozszerzała się u dołu. U góry był kołnierzyk i krótki rękaw. Mama zrobiła mi pięknego kłosa, aby poskromić moja burzę loków. Kiedy wyszła narzuciłam na siebie sweter z gwiazdami i szybko ukryłam go pod kurtką. Chciałam nadal czuć się sobą, choć odrobinę.
Kiedy szłyśmy żadna z nas się nie odezwała. Sama nie wiem czego się spodziewałam. Ucałowałam mamę na pożegnanie i weszłam na klatkę schodową. Przed windą stała Kinga i Wiktoria. Nasze mamy się przyjaźniły – my nie bardzo.
- Cześć – wymamrotałam. Kątem oka dostrzegłam, że obie są zdumione.
- Hej, nie spodziewałam się, że wpadniesz – odrzekła Kinga.
- No cóż, twoja mama zadbała o to, żebym się tutaj znalazła.
Winda zaniosła nas na 4 piętro, gdzie zobaczyłyśmy otwarte drzwi, z których dochodziła głośna muzyka i rozmowy. Kiedy weszłyśmy do środka w progu stanął chłopak o zielonych oczach.
-  Zapraszam – powiedział lekko podpitym głosem, a ja jęknęłam. Gdybym wiedziała, że impreza ma być u niego, to za żadne skarby bym nie przyszła. Zostało jednak półtorej godziny i będę mogła wyjść. Wślizgnęłam się za nimi do sporych rozmiarów salonu i zobaczyłam prawie cała swoją klasę. Spóźniłam się zaledwie pół godziny, a większość już była pijana. 
W tym samym momencie zobaczyłam biegnąca Gosię. Nie miałam pojęcia, gdzie się tak spieszy, aż zwymiotowała prosto na mnie. Wszyscy wstrzymali oddech, a ja z obrzydzeniem stwierdziłam, że jej dzisiejszy obiad wylądował na moim swetrze. Odwróciłam się na pięcie i odszukałam łazienkę. Próbowałam zmyć z siebie wymiociny, ale i tak śmierdziałam jak kubeł śmieci. Najgorsze było to, że mnie to ucieszyło, bo mogłam wracać do domu, a mama musi zaakceptować taką wymówkę. 
Ktoś zapukał do drzwi.
- Tak? – zapytałam.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich gospodarz.
- Wszystko okej? – zapytał zaciskając wargi.
- Tak, dzięki...
- To mogłabyś wyjść? – przerwał mi. – Gosia musi znowu zwymiotować.
- Oczywiście.
Byłam wściekła i czułam się upokorzona. Zbierało mi się na płacz, więc ruszyłam w stronę zamkniętych drzwi. Kiedy klamka ustąpiła weszłam do środka. Odetchnęłam głęboko i otworzyłam oczy. W pokoju stał olbrzymi regał z książkami i komiksami. Na szafce nocnej leżały „Igrzyska Śmierci”.
- Specjalnie zamknąłem te drzwi, żeby nikt nie wchodził – usłyszałam za sobą znajomy głos.
- Przepraszam – odmruknęłam cicho.
- Wiesz w ogóle jak mam na imię? – zapytał, a ja zalałam się rumieńcem. Tylko się uśmiechnął –Adam.
- Marlena.
- Wiem. Słuchaj – zaczął nerwowo – przepraszam za ten liścik pierwszego dnia. Czasami...
- Nie ma sprawy – rzuciłam i ruszyłam w stronę drzwi – na której stronie jesteś? – przez chwilę milczał, a potem powiedział:
- Katniss właśnie uratowała Prim..
- Lepiej szybko bierz się za następny rozdział, jest niesamowity – dodałam i wyszłam.
W domu mama szybko zabrała cuchnący sweter i w ramach przeprosin pozwoliła mi siedzieć z książką do końca weekendu. W poniedziałek w szkole kiedy zobaczyłam Adama, uśmiechnęłam się szeroko, on jednak rzucił mi pogardliwe spojrzenie i odszedł z chłopakami.
Stałam przez chwilę ,wpatrując się w oddalające się postacie. Wtedy zrozumiałam, że można egzystować po cichu, albo głośno, z przytupem. Nie miałam wątpliwości co wolę.
Chcę być sobą, zawsze i wszędzie.


wtorek, 27 stycznia 2015

Rozdział pierwszy

Kiedy wysiadłam z samochodu, źle oceniłam odległość między krawężnikiem, a chodnikiem i wylądowałam jak długa na środku ulicy, z rękoma rozłożonymi na krzyż.
 Prawdziwe czy nieprawdziwe? Prawdziwe.
- Cholera - wyszeptałam podnosząc się do góry. Mama wysiadła, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku i zaczęła otrzepywać moje brudne dżinsy.
- Przestań mamo - powiedziałam widząc gapiących się uczniów. Pierwszy dzień w liceum zaczął się okropnie.

Ruszyłam przed siebie czując jak cieknie mi z nosa – głupia alergia. Chłopcy, którzy palili papierosy w krzakach, też to widocznie zauważyli, bo zaczęli się śmiać. Jak na złość nie miałam ze sobą chusteczek, więc pobiegłam do najbliższej łazienki. Oczywiście nie mogłam jej znaleźć – w końcu nie znałam tej szkoły. Kiedy już tam się znalazłam okazało się, że nie ma papieru i musiałam biec do następnej. W końcu udało mi się wysmarkać. W tym samym momencie rozległ się dzwonek. Zdenerwowana wybiegłam z kawałkiem papieru toaletowego w ręce. Nie miałam pojęcia gdzie jest klasa numer 14. Korytarze powoli pustoszały i robiło się cicho. Zawróciłam widząc numery 17 i 18. Biegłam dalej, aż zobaczyłam srebrne cyferki. Wszyscy byli już w środku.
- Cholera – powiedziałam znowu i zapukałam, po czym nacisnęłam delikatnie klamkę. Dwadzieścia siedem par oczu zwróciło się w moją stronę. Na środku stała kobieta około czterdziestki, z ciasnym kokiem na głowie.
- Pierwszego dnia spóźnienie – powiedziała i wskazała mi ławkę – Siadaj.
- Przepraszam – wymamrotałam i zajęłam swoje miejsce. Oczywiście jedyna wolna ławka znajdowała się tuż pod biurkiem nauczyciela. A więc to będzie moje miejsce. Tak bardzo chciałam być na czas, aby zdążyć zając dogodniejszą pozycję. Pierwszy dzień był dniem sądu. Ustalała się właśnie hierarchia w naszej grupie. Skoro usiadłam tutaj, czyli na miejscu kujona, będę musiała tutaj siadać już do końca liceum.
Nagle uświadomiłam sobie, że z ręki wystaje mi kawałek papieru toaletowego. Czy mogło być jeszcze gorzej? Mogło.
 Ktoś rzucił mi zwinięta kartkę na biurko. Odwróciłam się i zobaczyłam przystojnego chłopaka, o wielkich zielonych oczach. Na mój widok wybuchnął śmiechem. Szybko wróciłam do swojej pozycji i otworzyłam liścik. Niechlujne pismo układało się w cztery słowa:

Masz kozę pod nosem.

Zrozpaczona chwyciłam policzek i poczułam, że cała jestem ubrudzona swoimi własnymi smarkami. Miałam ochotę krzyknąć i uciec, ale to by mi nie pomogło. Wytarłam więc buzię i wyjęłam podręcznik do języka polskiego. Byłam w klasie humanistycznej, przez co miałam nadzieję, że to będzie mój ulubiony przedmiot. Pani Walencja podała kilka kartek, które miałam podać dalej. Rzuciłam je na ławkę za sobą nawet nie patrząc na siedzących tam chłopców. Była to lista lektur. Ucieszyłam się, ale entuzjazm szybko się ulotnił. Moje oczy wyłapywały nazwy książek: „Chłopi”, „Noce i dnie”, „Dziady”, „Pan Tadeusz”. Jęknęłam. W gimnazjum nasza polonistka, pani Szwaczka pozwalała nam czytać ulubione książki. Przypomniałam sobie swój referat na temat „Gwiazd naszych wina”, w którym omawiałam metaforę papierosa, jako siły sprawczej umierania. Pani Walencja wyjaśniała właśnie program zajęć i wyznaczała terminy wypracowań na najbliższy semestr. Notowałam bezmyślnie chcąc jak najszybciej wrócić do domu.
Tak jak podejrzewałam, do końca dnia siedziałam sama w pierwszej ławce. Nie zamieniłam z nikim ani słowa, bojąc się, że wszyscy zauważyli moją usmarkaną buzię. Całe szczęście nikt nie odzywał się też do mnie.
 Kiedy jadłam kanapkę na ostatniej przerwie, zauważyłam, że już zaczęły tworzyć się grupki. Kilka osób znało się z poprzedniej szkoły, byli też skejci i wymalowane dziewczyny, w krótkich spódniczkach. Od razu zauważyłam drużynę piłkarską oraz ludzi słuchających punk rocka. Potem spojrzałam na swoją koszulkę z napisem: Always i znakiem Insygnii Śmierci. Uśmiechnęłam się do siebie. Ludzie mówią „samotny w tłumie”,a ja byłam towarzyska w samotności.